Jagoda szła szybkim krokiem przez miasto. Był wieczór, drogę oświetlały palące się lampy. W sklepach i na ulicy widać było gromady uczniów, którzy cieszyli się ostatnim dniem wolnego. Nikt nie zwracał uwagi na świeżo mianowaną obrończynię dobra i jej maskotkę, śpieszących na miejsce walki.
- To wygodne, że ludzie cię nie widzą - zauważyła Jagoda. Była świadoma, że z perspektywy przypadkowego przechodnia wygląda to tak, jakby mówiła do siebie, ale nie przejmowała się tym za bardzo.
- Gdy mnie tworzono specjalnie wbudowano we mnie zaklęcie, które sprawia, że ludzie nie władający magią mnie nie postrzegają. W razie konieczności mogę je wyłączyć - Mordka wyraźnie nie szczędził informacji o swoich możliwościach, co zdaniem Jagody było bardzo pozytywnym aspektem jej nowego współtowarzysza. - To bardzo przydatna funkcja, gdyż mogę stale przebywać w twoim pobliżu. Moi wykładowcy często narzekali na czasy, gdy jeszcze nie wynaleziono tej metody i musieli oni nieustannie się chować lub udawać pluszowe zwierzaki. To nieco deprymujące, gdy bardziej obawiasz się, że przyjaciółka twojej współpracownicy odkryje kim jesteś niż kolejnego starcia z siłami zła.
- Nie da się ukryć - zgodziła się dziewczyna, jednocześnie wymijając grupę studentów, którzy zablokowali jej drogę. - Wspominałeś, że nasz przeciwnik siedzi w tej okolicy od dwóch tygodni. Wiesz może o nim coś więcej?
Mordka pokręcił głową.
- Jedyne informacje jakie udało mi się pozyskać są mało istotne. Wiadomo, że nazywają go Delwen i jest raczej mało znaczącą postacią. Od paru lat pracuje jako wojownik i był najmowany przez różnych Złych, ale nie odniósł większych sukcesów. Nie posiadam żadnych danych dotyczących jego mocy ani zdolności.
- Cóż, ma sens. Gdyby to był ktoś potężny raczej nie wysyłaliby nowicjuszy. W którą stronę teraz? - spytała, dobiegłszy do skrzyżowania.
- Wciąż prosto. Cóż, swego czasu zwykłą praktyką było wysyłanie nowicjuszy przeciwko silniejszym przeciwnikom. Podobno dzięki temu szybciej zdobywali doświadczenie, ale w końcu ktoś zauważył, że trochę lepsi wojownicy słabo wynagradzają duże straty kapitału ludzkiego. Dlatego będę wdzięczny jeśli zrobisz wszystko, by nie umrzeć. - Jagoda zaczęła podejrzewać, że to trema przed pierwszą walką sprawia, że Mordka jest tak gadatliwy. Nie wyglądał na zdenerwowanego tak jak wtedy, gdy się przedstawiał, ale gdzieś w jego słowach można było wyczuć lekkie napięcie. Może to i lepiej, że jego stremowanie przed walką nie było tak obezwładniające, jak to pojawiające się przy nawiązaniu kontaktów z nieznaną osobą.
Pięć minut później oboje doszli do sporego placu. Tak naprawdę nie był on przesadnie duży, ale otaczały go niespecjalnie wysokie budynki, za którymi znajdowały się nieco większe budowle, a dopiero za nimi stały biurowce i wieżowce. W rezultacie plac wyglądał z góry jak swoiste zagłębienie terenu. Był on w większości pusty, za wyjątkiem fontanny wypełnionej drobniakami, które studenci wrzucali na pomyślność w nowym semestrze, trzech niedużych budek z jedzeniem, kiosku i pewnej ilości miejskiej zieleni. Po placu krążyła spora liczba ludzi, w tym kilka zakochanych par okupujących ławki.
- To on - Mordka wskazał łapką na siedzącego przy fontannie mężczyźnie. Nie wyróżniał się on jakoś szczególnie i Jagoda w pierwszej chwili wzięła go za jakiegoś pijaczka lub bezrobotnego. Nosił on beżowy, znoszony płaszcz, który na pewno pamiętał lepsze czasy. Na nogach miał solidne, ale mocno zabrudzone buciory. Głowę okalały potargane brązowe włosy i wyglądało na to, że od dłuższego czasu nie widziały one szamponu. Twarz prezentowała się niewiele lepiej, kilkudniowy zarost, lekko zaczerwieniony nos i znudzone spojrzenie gwarantowały, że żaden z przechodniów nie próbował go zaczepiać. Nie chodziło o to, że wyglądał zadziornie lub niebezpiecznie. Mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby znalazł się tutaj całkiem przypadkowo i jedynie chwilowo odpoczywał przy tej fontannie z zamiarem udania się za jakiś czas do najbliższego sklepu monopolowego. Z tego powodu mijający go ludzie ignorowali ten widok nizin egzystencji z nadzieją, że niedługo sam sobie stąd pójdzie.
Cóż, czas by ktoś się wyłamał.
Jagoda powoli podeszła do swojego domniemanego przeciwnika, który leżał rozwalany na ławce, opierając się o tył fontanny. Dziewczyna pochyliła się nad nim studiując bliżej jego wygląd. W nos uderzył ją nieprzyjemny zapach, kojarzący się z przepoconymi skarpetami. Mężczyzna wyglądał na otumanionego i w żaden sposób nie zareagował na nagłe pojawienie się badaczki kontemplującej jego cokolwiek podłą i cuchnącą egzystencję.
Świeżo mianowana wojowniczka odczekała jeszcze chwilę, po czym złożyła ręce i oznajmiła:
- Osiem punktów na dziesięć za maskowanie się. Od bezdomnego lub pijaka bardziej by jechało. Podziwiam pomysł z puszką - tu skierowała spojrzenie na niepozorną puszkę po piwie stojącą pod ławką - ale wystarczy podejść bliżej, by zdać sobie sprawę, że to z niej dochodzi niemiły zapach.
Przez chwilę nic się nie działo, ale po kilkunastu sekundach domniemany sługa zła podniósł głowę i potarł czoło, jak gdyby próbował oprzytomnieć.
- To ty jesteś tą obrończynią dobra i sprawiedliwości? - spytał mężczyzna. Jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego, a ton głosu sugerował, że nie przywiązuje on zbytniej wagi do całej sytuacji. Można było odnieść wrażenie, iż został on tylko wrobiony w ciągnącą się przez miliony lat walkę między dobrem i złem, a tak naprawdę nie marzy o niczym innym jak tylko wcześnie wrócić do domu, by zdążyć na odcinek swojego ulubionego serialu.
Jagoda rozpoznawszy w swoim przeciwniku trzeźwego realistę, powitała go jak bratnią duszę.
- Świeżo mianowana - uściśliła konwersacyjnym tonem. - I przepraszam za spóźnienie, ale targowałam się o wysokość płacy i chwilę nam na tym zeszło.
- A, to nic dziwnego, że przez ostatnie dwa tygodnie siedziałem na próżno. Naprawdę nie rozumiem po co wysłali mnie w to miejsce - stwierdził bezbarwnym tonem, jakby cała sprawa tak naprawdę nie dotyczyła jego, ale kogos innego. - Tu nic nie ma.
- Może po to kazali ci tu siedzieć, żeby wyglądało jakby jednak coś było - zasugerowała Jagoda.
Mężczyzna spojrzał na nią wciąż nieco tępym, ale już bardziej zainteresowanym wzrokiem.
- Tak, to nawet byłby dobry powód, by ktoś ślęczał jak kołek w jednym miejscu, ale bardzo kiepski, by wciągnąć jakąś przypadkową uczennicę w te ciemne sprawki - stwierdził, wstając powoli. Sięgną do kieszeni i wyciągnął z niej coś co wyglądało jak niebieski kamień z wyrytymi na nim znakami.
- Wydajesz się być sympatyczną dziewczyną i nie mam ochoty robić ci krzywdy - przyznał - ale kazali mi rozprawić się z każdym przeciwnikiem, który się pojawi. Więc nie miej urazy, gdybym cię przypadkiem zabił - wyjaśnił.
- Ty też - odparła krótko Jagoda. Spojrzała szybko na Mordkę, który zrozumiał wiadomość i natychmiast rozpostarł alternatywną rzeczywistość wokół nich. Nie wyglądało to jakoś szczególnie efektownie. Po prostu w jednej chwili znajdowali się na pełnej ludzi ulicy, by za chwilę stać tam tylko w trójkę. Dziewczyna poczuła lekkie rozczarowanie wobec braku widowiskowego rozprzestrzeniającego się kręgu i czerwonawej poświaty, ale szybko wróciła myślami do rzeczywistości.
Delwen ścisną kamień, który rozświetlił się jasnym blaskiem, Jagoda odskoczyła jednocześnie aplikując moc w bransoletkę. Nastąpił błysk.
To co wydarzyło się w następnej chwili stanowiło naprawdę dziwaczny widok. Jagoda, która dzięki jednemu z zaklęć Mordki wskoczyła na budkę z jedzeniem na wynos stała tam półnaga, a jej zacięta mina sugerowała wielki wysiłek. Jaskrawe i błyszczące fale energii latały wokół niej, a z jakiegoś nieokreślonego miejsca zdawała się płynąć radosna, syntetyczna melodia. W normalnym przypadku mogłoby to uchodzić za zwykłą scenę transformacji.
Gdyby nie to, że z jakiegoś nie do końca zrozumiałego powodu się zacinała.
Fale energii to ruszały to zatrzymywały się, a dochodząca z oddali muzyka przerywała. Sama transformacja też nie była płynna. Nagle kakofonia jeszcze się zwiększyła a zmiana zaczęła nie tyle przerywać co skakać od fragmentu do fragmentu. Zarówno Mordka jak i Delwen zdali sobie sprawę co się działo. Jagoda próbowała najpierw zatrzymać, a teraz "przewinąć" tranformację. Nastąpił błysk sugerujący koniec i oto oczom obu obserwatorów ukazało się najbardziej wkurzone magiczne stworzenie, jakie mieli okazję widzieć. Z okrzykiem niekrytej frustracji Jagoda spojrzała na liliowe rękawiczki, przykrótką, różowiótką sukienkę z tyloma falbankami ile można było dodać i magiczną laskę, która wyglądała jak tania zabawka z Chin. Dziewczyna z rozmachem zdjęła zdobiącą jej głowę czapkę i wyrazem absolutnego obrzydzenia skwitowała widok wściekle różowej powiekszonej wersji czepka, jaki noszą niemowlaki. Cisnęła go na ziemię i zaczęła deptać brokatowymi szpilkami, jednocześnie przeklinając głośno we wszystkich językach jakie choć trochę znała. W akompaniamencie najsprośniejszych i najbardziej opisowych epitetów polskich, japońskich, angielskich i rosyjskich oznajmiła światu co myśli o walczeniu w tego typu ciuchach jednocześnie wciąż wyładowując złość na winnej swej brzydoty czapce. Jagoda wyglądała jak demon wcisnięty w strój karnawałowy, jej biust podskakiwał dziko, gdyż kostium był wyraźnie projektowany z myślą o płaskiej osobie, a włosy były rozwiane dziko, ponieważ z nie do końca zrozumiałego powodu podczas tranformacji trzymająca je gumka gdzieś zniknęła.
Delwen okazał się nadzywaczaj wyrozumiałym wrogiem i dał Jagodzie całą minutę na wyładowanie stresu, jednocześnie doceniając jej zasób słownictwa. Po upływie tego czasu machnął ręką w stronę dziewczyny.
Kula niebieskiej energii pojawiła się nie wiadomo skąd i natychmiast uderzyła, jednocześnie eksplodując w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą miotała się wytrącona z równowagi obrończyni dobra. Obecnie jednak przykucnęła ona na balkonie pobliskiego budynku i patrzyła na dymiące resztki dachu budki. Mordka wisiał w powietrzu niedaleko niej. Jagoda zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie pociągała za sobą dyskusja w trakcie walki, ale nie była w stanie stłumić swojej złości.
- Co to ma do cholery być?! Nic nie wspominałeś, że będę musiała walczyć ubrana w te szmaty! - krzyknęła do Mordki.
Kolejna niebieska kula sprawiła, że balkon przestał istnieć, a kilka kolejnych porobiło dziury w różnych częściach budynku, które dziewczyna mijała podczas uników.
- Bo nie wiedziałam, że tak źle to przyjmiesz! - odpowiedział jej stworek, którego końcówka ogona była lekko osmalona od ostatniego ataku. - Wydawało mi się to tak nieistotne, że zapomniałem o tym powiedzieć!
Oboje gwałtownie zmienili kierunek ucieczki, unikając kolejnego ataku i wzlecieli w powietrze lądując na domie mieszkalnym, gdzie wznowili ucieczkę.
- Nieważne?! - Jagoda prawie się popluła. - Co za kretynka walczyłaby w szpilkach?
- Mają wbudowane zaklęcie stabilizujące, więc nie ma zagrożenia, że skręcisz sobie kostkę - uściślił automatycznie Mordka, ale wiedział, że nie w tym tkwi problem.
Jagoda przeskoczyła na następny budynek wciąż goniona przez kolejne niebieskiej wyładowania.
- Mam cholerne siedemnaście lat! W takie ciuchy możecie wpakować przedszkolaka, a nie prawie dorosłą kobietę. Za... - Jagoda najwyraźniej chciała podkreślić swoje słowa przez dodanie za jaki czas ma urodziny, ale nie udało jej się, gdyż kilka lecących za nią kul złaczyło się w jedną i olbrzymi ładunek energii wybuchł tuż za jej plecami.
Delwen ziewną lekko. Nie spodziewał się, że będzie szło tak gładko. Uderzył przy pomocy magii w okolice eksplozji na wypadek gdyby dziewczyna jakoś uskoczyła przed atakiem, ale wyglądało na to, że walka się skończyła.
Rozejrzał się, ale nie dostrzegł swojej przeciwniczki na żadnym dachu. Nic nie zakłócało ciszy w tym sztucznie wytworzonym wymiarze.
- AAAAAAAAARGGGGGGGHHHH!!!!
Najemnik obejrzał się. W oddali dziewczyna biegła ulicą w jego stronę. W wyciągniętej przed siebie ręce trzymała swoją magiczną różdżkę, która świeciła jasno, napromieniowana energią. Przyszedł czas na kontratak.
Mężczyzna chciał zaatakować, ale powstrzymał się. Jagoda była zbyt daleko, by mógł celnie trafić i wyraźnie była gotowa w każdej chwili uderzyć. W przeciwieństwie do niej Delwen nie miał do dyspozycji pomocniczej magii, dzięki której mógłby szybko uniknąć nagłego ataku. Gdyby teraz wystrzelił w stronę swojej przeciwniczki i spudłował, wywołana w ten sposób eksplozja skutecznie ograniczałaby jego pole widzenia uniemożliwiając mu dostrzeżenie potencjalnego kontrataku. Nie pozostało mu zatem nic innego jak tylko poczekać aż dziewczyna znów znajdzie się w zasięgu celnego strzału lub zaatakuje. Wyglądało jednak, że to drugie nastąpi jako pierwsze, gdyż różdżka utonęła w białym blasku, a Jagoda krzyknęła:
- AAAA MAAAAAAASZ!
Delwen w duchu miał tylko nadzieję, że to nie bedzie atak obszarowy. Niech to będzie jakiś nieduży promień przed którym da się uskoczyć.
Kontur różdżki znów stał się widoczny, gdy moc skumulowana na czubku zamigotała.
I zgasła.
Jagoda stanęła.
Delwen, który ustawił się wpozycji defensywnej spojrzał lekko zagubiony.
Dziewczyna podniosła jeszcze raz różdżkę i wycelowała nią w przeciwnika. Laska zaświeciła się mocnym światłem i znowu zgasła.
Mężczyzna jeszcze przez chwilę stał nie rozumiejąc co się dokładnie stało. Jednak Jagoda, która chwyciwszy różdżkę zamachnęła się i z całej siły uderzyła nią o chodnik z okrzykiem "TY KUPO ZŁOMU!" okazała się być dostatecznym wyjaśnieniem, gdyż sekundę później w jej stronę poleciała kolejna salwa niebieskich pocisków.
Gdy dym się rozwiał ulica była pusta. Delwen rozejrzał się, ale brak było oznak kolejnej próby kontrataku. Oczekiwanie przedłużało się, ale alternatywny wymiar pozostał aktywny co oznaczało, że strona dobra wciąż nie zrezygnowała z walki.
Ukryci w jednym z biur pobliskiego wieżowca Mordka i Jagoda próbowali ustalić co robić dalej. Dziewczyna korzystając z okazji wywaliła szpilki do kosza, a teraz popijała wodę z automatu próbując jakoś dojść do siebie.
- Nie wiem czemu nie możesz wykonać ataku - stwierdził mordka po szybkim przyjrzeniu się różdżce. - Wszystkie systemy działają sprawnie. Nie powinnaś mieć problemu z przepływem mocy.
- Ale miałam - ucięła niezadowolona dziewczyna. - To ustrojstwo w ogóle nie chce się mnie słuchać. Próbowałam też przywrócić mój dawny strój, ale bez powodzenia. To tak, jakby coś uniemożliwiało zmianę ustawień fabrycznych - mruknęła z namysłem.
Wzięła różdżkę w rękę i jeszcze raz spróbowała przy jej użyciu wykonać atak. Rezultat był jednak identyczny jak ostatnim razem. Gdy i druga próba się nie powiodła, Jagoda z frustracją uderzyła laską o ścianę.
- To chyba nie pomoże... - Mordka próbował zaoponować przeciwko tak niedelikatnemu posługiwaniu się tym zaawansowanym wytworem myśli techniczno-magicznej, ale Jagoda zgromiła go wzrokiem.
- A masz lepszy pomysł? Bo nie chcę nic mówić, ale ciężko wygrać magiczną walkę, gdy twoja jedyna broń odmawia współpracy, a ty musisz walczyć w wyjątkowo niewygodnym stroju - wypomniała swojemu współpracownikowi.
Laska jeszcze raz z hukiem spotkała się ze ścianą. Dziewczyna opadła na podłogę i popatrzyła smętnie na nieposłuszny artefakt.
- Dostałeś chociaż na to gwarancję? - spytała. Było widać po niej, że wciąż jest zdenerwowana i próbuje jakoś ułożyć myśli.
- Nie - przyznał Mordka. - Ale mogę później złożyć reklamację. Chociaż nie wiem czy ktoś wcześniej tego próbował. Zazwyczaj gdy urządzenie przestaje działać wynika to z jakiś zakłóceń. Jeśli ma się dość środków można ustawić specjalne pole, które sprawia, że magiczne urządzenia mają problemy z działaniem, przy czym wtedy od razu wiedziałbym skąd bierze się źródło naszych kłopotów.
- Innymi słowy, problem leży po mojej stronie - stwierdziła Jagoda.
Mordka obruszył się.
-Tego nie powiedziałem! - wykrzyknął.
- Ale ja tak sądzę - oznajmiła twardo Jagoda, która znów wygladała na zdenerwowaną. Poderwała się na nogi i machnęła wrogo różdżką. - Mówiłam już, że jestem niewłaściwą osobą i jestem przekonana, że stąd wynikają moje kłopoty z używaniem tego czegoś. Nie mniej zgodziłam się pełnić rolę wojowniczki światła doskonale o tym wiedząc. Dlatego pokonam tego zapchlonego żulo-maga, choćby wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie!
Mordka spojrzał na nią przerażony. Jego mina jasno dawała do zrozumienia co myśli o takim śmiertelnym połączeniu brawury i dumy.
- Ale twoja broń wciąż nie działa!
- To sprawię, że zacznie - odgryzła się dziewczyna.
- Ale wcześniej nie byłaś w stanie mu zagrozić!
- Za mało się starałam! - warknęła.
- Nie masz z nim szans! - wykrzyknęła zdesperowana maskotka.
Jagoda zapowietrzyła się na moment. Szybko jednak odzyskała równowagę ducha. Spojrzała na swojego towarzysza i spytała z nutą smutku:
- Aż tak we mnie nie wierzysz?
Mordce zabrakło słów, gestów, argumentów, czegokolwiek co mogłoby powstrzymać narwaną wojowniczkę.
Dziewczyna wyminęła go i zaczęła myszkować po biurze szukając czegoś co mogłoby jej pomóc w skutecznym kontrataku.
Delwan siedział znudzony przy fontannie. Jego przeciwniczka zniknęła już chyba dobrą godzinę temu. A może tylko pół? Mężczyzna rozejrzał się z niesmakiem. Czas zawsze mu się dłużył w alternatywnym wymiarze, gdy nie walczył. Właściwie nikt nie był pewien jak tak naprawdę upływ czasu działał w sztucznym świecie w porównaniu do prawdziwego. Większość osób twierdziła, że w alternatywnym wymiarze płynie wolniej, ale nikt nie wiedział czy było to tylko subiektywne odczucie czy rzeczywisty stan rzeczy. Jedna z bardziej popularnych hipotez głosiła, że było to spowodowane faktem iż używano go głównie do toczenia walk. Podwyższony poziom adrenaliny i przyśpieszające reakcje zaklęcia niewątpliwie popierały pierwszą teorię, jednak nikt nie wykluczał iż duże nagromadzenie magii mogło zaburzać przepływ czasu.
Delwen spojrzał znudzonym wzrokiem na poruszające się wolniej niż zwykle wskazówki zegara stojącego w rogu placu. Naprawdę, kogo to obchodziło? Mogliby zwyczajnie przyznać, że tak - czas płynie wolniej.
- Mogłaby przyjść - stwierdził zrezygnowanym głosem. - Śmierć z nudów byłaby niewątpliwie skuteczna, ale wolałbym zginąć w jakiś bardziej widowiskowy sposób. Nawet ta festyniarska różdżka nie byłaby taka zła jako narzędzie mordu.
Po tych słowach znowu zamilkł, a pełznące minuty wróciły do powolnego duszenia go nudą. Dopiero dziesięć minut później (według zegara, według samego zainteresowanego "dekadę później") mężczyznę wyrwała z otępienia kolejna próba ataku. Jego przeciwniczka najwyraźniej próbowała ostrzelać go z dachu jednego z budynków, ale atak ponownie nie wyszedł, gdyż jedynym efektem było nagłe uaktywnienie się jej aury. Delwen wystrzelił w tamtym kierunku. Przez moment nie było nic widać, gdy eksplozja zasłoniła dach, ale nie minęło pięć sekund, gdy z dymu wystrzelił ludzka sylwetka. Postać leciała prosto w jego stronę. Najemnik posłał w jej stronę kolejny pocisk, ale jego przeciwniczka zmieniła lekko tor lotu omijając go. Wojownik zła w myślach przeklął niezwykłą przydatność w walce zaklęcia lewitacyjnego i rozpoczął regularny ostrzał lecącej w jego stronę postaci. Powietrze zaroiło się od niebieskich eksplozji, pośród których ledwo widoczna była różowawa sylwetka dziewczyny.
- Zgiń wreszcie - mruknął zdenerwowany Delwen, koncentrując swoją moc. Kamyk, który trzymał w ręku rozbłysną silniejszym blaskiem, mężczyna wyciągną przed siebie rękę i olbrzymi niebieski promień wystrzelił w stronę wiszącej w powietrzu postaci, gdy ta zatrzymała się na sekundę, by uniknąć wcześniejszych ataków. Strumień energii bezlitośnie uderzył w nią. Okolica rozbłysła oświetlona jasnością tego wyładowania. Delwen przymrużył lekko oczy, obserwując niewielki cień spadający na ziemię.
Podszedł powoli w jego stronę, krzywiąc się lekko.
- Chyba trochę przesadziłem...
Jednak im bardziej zbliżał się do pokonanej przeciwniczki, tym bardziej odnosił wrażenie, że coś było nie tak. Czegoś brakowało. Niestety, nie mógł sobie uświadomić czego. Niejasne podejrzenia sprawiały, że nieprzytomna dziewczyna zdawała się deformować w jego wyobraźni.
Gdy atak uderzył. Co się wtedy stało? Na pewno nie uniknęła go, a gdyby użyła bariery byłoby to widoczne. Musiała przyjąć na siebie atak. A to musiało boleć...
Dopiero wtedy do niego dotarło. Dziewczyna nie krzyczała, choć atak powinien sprawić jej sporo bólu, a mało prawdopodobne było, by od razu straciła przytomność. Jeszcze raz spojrzał na leżące w oddali ciało. Iluzja prysła i jego oczom okazał się na wpół zniszczony stojak na ubrania, na który ktoś nałożył różowy sweter i obwiązał go jasnymi chustami.
Delwen chciał się odwrócić, ale zrozumienie przyszło o sekundę za późno. Zdążył tylko kątem oka uchwycić cień tuż za sobą, po czym wyjątkow bolesne uderzenie w tył głowy pozbawiło go przytomności. Na wszelki wypadek za nim poszło drugie, gwarantujące, że jego nowo nabyty guz nie będzie czuł się samotnie. Mężczyzna padł na chodnik jak worek ziemniaków.
- Wolałabym wygrać w jakiś bardziej efektowny sposób - stwierdziła Jagoda, sprawdzając czy jej magiczny artefakt wciąż jest w całości po tym jak wykorzystała go w roli broni obuchowej.
Unoszący się w powietrzu obok niej Mordka patrzył z podziwem na swoją towarzyszkę i pokonanego przeciwnika.
- Uważam, że był efektowny - stwierdził. - Do tej pory nie uświadomiono mnie, że istnieje możliwość wykorzystania magicznego przewodnika w tej formie w ten sposób.
Jagoda potrząsnęła głową z zadowoleniem, gdy po bliższej inspekcji nie znalazła żadnego pęknięcia na swojej broni.
- Ale jak już się wie, to nie jest to nic szczególnego. I wygodniej by było, gdybym mogła go zmieść jednym atakiem na samym początku walki. Nie musiałbyś tworzyć tej iluzji.
Maskotka spojrzała na dziewczynę z lekkim uśmiechem.
- Dobrze, że się udało. Jak mówiłem, tworzenie iluzji nie jest moją mocną stroną i znam tylko kilka podstawowych czarów, gdyby nasz przeciwnik użył jakiegokolwiek zaklęcia wspomagającego widzenie przebiłby się przez nią i zdał sobie sprawę z zasadzki nim zdążyłabys przekraść się za niego.
- Raczej przebiec - zauważyła. - Gdyby nie twoje zaklęcie przyśpieszające w życiu bym nie dała rady przedostać się ze szczytu tego budynku tutaj w czasie krótszym niż minuta. I chyba mogę to uznać za oficjalne zwycięstwo? Nasz wróg się nie rusza i raczej szybko nie oprzytomnieje - stwierdziła jednocześnie szturchając Delwana butem.
- To zdecydowanie twoje zwycięstwo - oznajmił rozpromieniony Mordka.
Jagoda rzuciła mu szybkie spojrzenie, pełne nadziei.
- Nie ma żadnych dodatkowych wrogów którzy nas zaraz zaatakują? Mogę wreszcie zdjąć z siebie to paskudztwo? - upewniła się, zerkając jednocześnie na obrzydliwą różową sukienkę, którą wciąż miała na sobie.
Istocie zrobiło się lekko żal swojej współpracownicy.
- Tak. W pobliżu nie powinno być żadnych innych wrogów - zapewnił ją.
Jagoda natychmiast wstrzymała napływ magicznej mocy do urządzenia. W mgnieniu oka wróciła do swojego poprzedniego ubrania, a winny jej ostatnich stresów talizman wisiał na ręce, wyglądając tak samo kiczowato jak zawsze.
-Więc jednak można to było zrobić bez niepotrzebnego rozbierania i błysków - zauważyła ironicznie, wyraźnie odnosząc się do sceny transformacji.
Parę sekund później poczuła lekkie szarpnięcie, gdy jej ciało wróciło na niezniszczony plac, zapełniony ludźmi. Jedyną różnicą było to, że udający bezdomnego najemnik nie siedział przy fontannie, jak wcześniej, a według zegara minęło około godziny od momentu, gdy przenieśli się do alternatywnego wymiaru.
- Co z nim? - spytała, najwyraźniej ciekawa dalszych losów swojego przeciwnika.
- Pewnie nic - stwierdził spokojnie Mordka. - Sprzątacze odeślą go do jakiegoś szpitala i tyle.
- Sprzątacze?
- Specjalistyczna jednostka nadzorująca poprawne funkcjonowanie alternatywnych wymiarów. Nie znam szczegółów, bo Altery to specjalistyczna forma magii, ale ich zadaniem jest dostrajanie i reperowanie ich po każdej walce oraz zajmowanie się wszelkimi pozostałymi w nich osobami.
Jagoda spojrzała w zamyśleniu na neonowe reklamy porozwieszane przy niektórych sklepach. Nad miastem rozciągał się już wieczór.
- Ci Sprzątacze. Po czyjej są stronie? - spytała, lekko zaniepokojona.
- Po niczyjej - zapewnił ją natychmiast Mordka. - To specjalna, bezstronna jednostka.
- Naprawdę? - Jagoda wyraźnie wątpiła, że sprawa wygląda aż tak prosto.
Stworek westchnął. Dziewczyna miała wyjątkowy talent do wyciągania niewygodnych prawd.
- Jedna z niewielu kooperacyjnych jednostek - przyznał z ciężkim sercem. - W jej skład wchodzą najbardziej utalentowani przedstawiciele obu stron w równych proporcjach. Dlatego nazywa się ją bezstronną. Zresztą ich zadaniem jest tylko i wyłącznie zajmowanie się Alterami. Każda osoba które spróbuje zakłócić walkę lub wspomoże którąś ze stron jest automatycznie wyrzucana z jednostki. I dostaje wilczy bilet.
- Jak wygląda taki wilczy bilet? Nie wpuszczają winnego do magicznego urzedu pracy? - Jagoda dalej wierciła sprawę.
- Nie, używa się specjalnego zaklęcia, które zostawia ślad na aurze. Można powiedzieć, że to najgorsza forma ostracyzmu. Każda osoba świadoma swojej mocy jest w stanie dostrzec ten stygmat. Coś takiego całkowicie przekreślona całą magiczną karierę.
Dziewczyna chyba dalej nie do końca pojmowała ten koncept, bo ponownie spytała z niedowierzaniem:
- Wyrzucają taką osobę z pracy, bo pozwoliła sobie na chwilę słabości?
Mordka pokręcił głową. Jedna z rozświetlających plac lamp zamigotała nad nim.
- Wyrzucają ją, bo taki czyn oznacza złamanie umowy między stronami. Między Światłem, a Mrokiem. A takich paktów nie łamie się bezkarnie.
Lampa na chwilę przygasła, by po chwili z pełną mocą oświetlić samotną sylwetkę dziewczyny. Nikt poza nią nie widział małego, żółtego stworka unoszącego się w powietrzu i wyjaśniającego z poważną miną reguły rządzące tą dziwną, ponadwymiarową wojną.
czwartek, 19 maja 2011
poniedziałek, 2 maja 2011
Kroniki dziwności - Studencki wikt
Miałam ochotę napisać coś krótkiego i głupiego dla rozluźnienia od wiosennego stresu, a jako że pod ręką nie było żadnej fazy postanowiłam wykorzystać dwóch największych idiotów, jakich stworzyła moja wyobraźnia. Właściwie obaj zostali wymyśleni na potrzeby Eurythmy, ale jako, że ich pojawienie się w głównej linii fabularnej jest baaaaaardzo odległe, a i tak nie mają tam wielkiej roli to nic nie szkodzi wykorzystać ich trochę.
- Co to jest?
- Kabaczek.
- Kabaczek?
- Jest zielony i... kabaczkowaty. To znaczy, że to jest kabaczek.
- Skoro tak twierdzisz.
Dwójka mężczyzn jeszcze raz przyjrzała się warzywu. Obaj byli dobrze zbudowani i mieli długie, jasne, rozpuszczone włosy. Pierwszy z nich, który najwyraźniej nie rozpoznał warzywa był szczupłym młodzieńcem z pogodną twarzą, którego najbardziej szczególną cechą było to, że posiadał kocie uszy i ogon. Jego rozmówca miał minę osoby, której właśnie wymordowano rodzinę i szybko można było odnieść wrażenie, że jest to permanentny element jego wyglądu. Był bardziej masywny i muskularny od swojego kolegi, a biała, płócienna koszula i znoszone, połatane spodnie, które nosił sprawiały, że przypominał nieco marynarza. Jego sięgające pasa szare włosy nadawały mu wygląd starszego i bardziej doświadczonego niż był w rzeczywistości. Co ciekawe, białe włosy jego kolegii, dłuższe od jego własnych raczej nie przywodziły takich skojarzeń, być może dlatego, że miał on wiecznie pogodną twarz.
- A właściwie co to jest ten kabaczek? - spytał mężczyzna z kocim uszami.
Jego przyjaciel zasępił się lekko.
- Nie jestem pewien - przyznał niechętnie - ale na pewno jest to jadalne!
- Akurat jadalność chyba nie jest tu taka ważna - zauważył pierwszy mężczyzna. - W sensie, i tak nie mamy nic innego, a nie jedliśmy od dwóch dni. Więc czujemy teraz... czujemy... co to było za słowo? Nie chodzi o głód, tylko o.... o...
- Desperację? - podsunął ponuro jego kolega.
- Tak! To to! - zakrzyknął radośnie kotowaty.
Zapadła cisza. Brithenig Loglan, czyli zaznajomiony z ideą kabaczka mężczyzna poczuł, że coraz bardziej nie lubi tego nieszczęsnego warzywa.
- A właściwie to jak się przyrządza kabaczki? - spytał zaciekawiony jego towarzysz.
Bardzo, ale to bardzo nie lubi.
- Ależ oczywiście, że gotuje! - oznajmił pewnym siebie głosem Brithenig.
- Jak długo? - spytał absolutnie szczerze i niewinnie kotowaty.
Odpowiedziała mu cisza.
Jego przyjaciel siedział pochylony nad kabaczkiem i bardzo starał się wymyślić jakiś sensowny przedział czasu, ale wybitnie mu to nie szło. Gdyby chodziło o zamrożenie warzywa nie miałby żadnych problemów, ale podgrzewanie rzeczy było poza jego specjalnością.
- Aż... aż się ugotuje... - przyznał niechętnie.
- Czyli też nie wiesz?
Birthenig skrzywił się. Wybitnie nie znosił przyznawać się do niewiedzy. Był przekonany, że w związku z tym, iż jego przyjaciel jest niepodważalnie niereformowalnym idiotą, on sam powinien stanowić przykład kaganka oświaty i ostoi rozsądku w tym duecie.
Dlatego był.
Na ile mu się to udawało wobec faktu, że jego poziom intelektualny był identyczny jak u jego przyjaciela.
- Po prostu nigdy nie gotowałem kabaczka! - wykrzyknął zdenerwowany. - Nie jestem kucharzem, by wiedzieć jak długo należy gotować każdą cholerną rzecz!
- Spokojnie, Brith. Mogłeś od razu powiedzieć - kotowaty próbował uspokoić kolegę, z marnymi efektami.
- Przyznaj się! Specjalnie robisz ze mnie idiotę, Ido!
- Nie muszę - odparł szczerze jego przyjaciel. - Przecież obaj wiemy, że jesteśmy idiotami. Nie rozumiem o co się wściekasz.
Brithenig wyraźnie się gotował. Ido chciał mu powiedzieć, że wolałby, żeby to kabaczek się gotował, ale kotowatemu brakowało elokwencji, by skutecznie wyjaśnić to koledze.
W tym momencie, na szczęście, z ich brzuchów dobiegło głośne burczenie, które zmusiło ich do powrotu do priorytetów.
Obaj panowie rozpoczęli przygotowania do gotowania, ale dość szybko trafili na pierwszy problem.
- Brith, nie mamy dość dużego garnka.
- Jak to nie mamy? - spytał napiętym głosem. - Nie zmieści się do tego niebieskiego garnka?
- No właśnie nie - stwierdził z żalem Ido stawiając niebieski garnek na stole i próbując bezskutecznie zmieścić do niego podłużne warzywo. - Ten kabaczek jest... jest zbyt przydługaśny. A garnek nie jest.
- Daj mi to! - zdenerwowany przyjaciel wyrwał mu garnek i zaczął próbować na siłę wcisnąć do niego obiad, ale bezskutecznie. - Szlag by to! - krzykną. - A co z tym żółtym garnkiem? On był większy! - spytał kolegi.
- Zniszczyłeś go ostatnim razem - przypomniał mu kotowaty. - Byłeś wkurzony, że twoja potrawka nie wyszła i zamroziłeś go na kamień. No i potem jak próbowaliśmy ten garnek odmrozić to dno pękło - stwierdził ze smutkiem, wyraźnie żałując przedwcześnie zakończonego żywotu naczynia. Nagle jego wzrok padł na kolegę. - PRZESTAŃ! Przestań! Znów to robisz!
Z rąk Britheniga, które wciąż ściskały garnek i kabaczka rozprzestrzeniała się rosnąca warstwa lodu. Mężczyzna w furii przypadkiem zaczął zamrażać obiad. Sekundę później został staranowany przez Ido, który korzystając z chwili dekoncentracji kolegi wyrwał mu naczynie z warzywem.
- Błagam, opanuj się Brith - zakrzyknął z lekkim przerażeniem patrząc na zmrożonego kabaczka. - Nasz obiad o mało nie zginął tragicznie!
Jego przyjaciel, który wyćwiczonym refleksem powstrzymał upadek na podłogę patrzył teraz jeszcze gorszym wzrokiem na felerne warzywo.
- Może zjedzmy go po prostu na surowo? - zaproponował grobowym głosem.
- Teraz jak go zamroziłeś to nawet ja połamię na nim zęby - zauważył kotowaty. - Musimy go jakoś ocieplić. Może by tak owinąć szalikiem - mrukną w zamyśleniu.
Brithenig spojrzał ponuro na kolegę, w myślach lamentując jego głupotę. Na szczęście jakieś okoliczne bóstwo zlitowało się nad parą biednych studentów i zesłało pesymistycznemu młodzianowi inspirację.
- Skoro nie mieści się do garnka to może włóżmy go do piekarnika! - zaproponował mężczyzna, którego twarz nagle rozjaśniła się w nagłym przypływie geniuszu.
Ido spojrzał najpierw lekko roztargniony, gdy jego umysł wykonywał myślowy skok pomiędzy szalikiem, a kuchenką, by po minucie rozpromienić się w podziwie dla kolegi.
- Masz rację! - zakrzyknął otwierając piekarnik i wkładając do niego kabaczka. - Mieści się!
Kuchnia zdawała się emanować radością i oświeceniem umysłów, gdy dwójka studentów radośnie świętowała fakt, że nieposłuszne warzywo w końcu odnalazło swoje miejsce. Drzwiczki zostały z hukiem zamknięte, temperatura ustawiona na 150 stopni, a obaj panowie usiedli przed piekarnikiem w radosnej atmosferze oczekiwania. Siedzieli tak jeszcze przez chwilę w pogodnym nastroju, jednak wraz z upływem kolejnych minut ich samopoczucie zaczęło się psuć. W swojej ignorancji i głupocie obaj zapomnieli o pierwszym nieoficjalnym prawie względności czasu - im bardziej czegoś wyczekujesz tym wolniej czas zdaje się płynąć. Zaś nadmiar czasu jest niebezpieczny, gdyż prowadzi do jednej z potencjalnie najważniejszych dla przetrwania, ale i najbardziej destruktywnej cechy wszystkich rozwiniętych umysłowo gatunków - wątpliwości.
- Brith, tak sobie myślę - zagaił nieśmiało Ido. - Czy myśmy nie powinni byli tego kabaczka obrać ze skóry?
Jego kolega w obliczu tego pytania zachował kamienną twarz, która w międzyczasie znów zdążyła wrócić do standardowego grymasu.
- To nieważne. Jak nie jest to zdejmiemy ją przed zjedzeniem - odparł dyplomatycznie.
Ido, który siedział przycupnięty ze wzrokiem utkwionym w ukrytym ze szybką warzywie, wciąż miał jednak wątpliwości.
- Bo wiesz, na mojej planecie jest ten smaczny owoc... Nigdy nie pamiętam jak się nazywa. W każdym razie on jest bardzo dobry po upieczeniu, ale jego skórka pod wpływem ognia wydziela truciznę, więc należy go zawsze obierać. Ja kiedyś zapomniałem i później przez tydzień mnie brzuch bolał... W każdym razie mam nadzieję, że ten kabaczek nie jest podobny.
Brith bardzo starał się nie dać po sobie poznać, że niepokoje Ido na niego wpłynęły.
- Nic... - zaczął lekko rozchwianym tonem, ale natychmiast zdał sobie sprawę z niepewności swojego głosu i dokończył twardo zdanie. - Nic mi nie wiadomo o jakichkolwiek truciznach w kabaczku!
- O, to dobrze - stwierdził nieco pocieszony Ido. - Byłoby smutno, gdyby to był nasz ostatni posiłek. Zginąć od zatrucia kabaczkiem w trakcie praktyk! Śmialiby się z nas w Uniwersytecie.
- ...
- Pewnie nawet Szef, by uznał to za głupie.
- ...
- Brith.
- Hmm? - mruknął w końcu mężczyzna, którego myśli zostały już całkiem zdominowane ponurą myślą o niechlubnej śmierci z rąk warzywa.
- Myślisz, że Szef przyszedłby na nasz pogrzeb?
Brith spojrzał na niego grobowym wzrokiem.
- Zależy pewnie od tego czy by się o tym dowiedział - odparł dyplomatycznie.
- Więc myślisz, że by nie przyszedł - doszedł do konkluzji kotowaty.
- Tego nie powiedziałem!
- Gdybyś w niego wierzył odparłbyś, że na pewno by przyszedł! - Ido postanowił wyjaśnić logikę swoich wniosków.
Jego przyjaciel, który siedział oparty o nogę od stołu spojrzał wymowni w sufit.
- No, bo obaj wiemy, że Szef... jest Szefem. On nie myśli tak jak my... - zaczął próbować wyjaśnić swoją niewiarę.
- Brith.
- Tak? - spytał mocno już poirytowany faktem, że kolega przerwał jego argumentację.
- Myślisz, że Szef lubi kabaczki? - spytał zamyślony Ido.
Z poważniejszego mężczyzny uszło jakby powietrze.
- Nie mam zielonego pojęcia....
Znów zapadła cisza pełna niecierpliwego oczekiwania.
Cierpliwość będąc towarem deficytowym skończyła się niecałe pięć minut później.
Piekarnik został otwarty w nabożnym milczeniu. Pomimo pewnych trudności, które po krótkiej dyskusji zakończyły się lekkim zmrożeniem blachy, kabaczek został przetransportowany na stół. Brith ze zdeterminowaną miną zaczął kroić warzywo; Ido po raz pierwszy również wyglądał na skoncentrowanego przez co można było odnieść wrażenie, że obaj uczestniczą w jakiejś niezmiernie ważnej ceremonii.
- Gotowe - oznajmił grobowo dzierżący nóż mężczyzna.
Przez nimi na desce leżało kilka nierównych kawałków kabaczka. Jakby na dany sygnał obaj rzucili się na jedzenie. Pięć minut później po kabaczku prawie nie było śladu.
- Ta skórka chyba jednak nie była jadalna - stwierdził Brith, który usadowił się na krześle.
- Naprawdę? Ja odniosłem wrażenie, że była - odparł Ido, leżący zwinięty na kanapie. - W każdym razie, co robimy z następnym posiłkiem?
- Mówili, że coś nam nieługo dostarczą - wyjaśnił kolega.
- Mam nadzieję, że pizzę.
Następnego dnia rano odkryli przed drzwiami koszyk, który natychmiast zgarnęli do mieszkania. Zdjęli okrywającą go tkaninę by odkryć...
- Co to jest?
- Kalarepa.
- Kalarepa?
- Jest zielonkawa i... kalarepowata. To znaczy, że to kalarepa.
- Brith...
- Tak?
- Może spróbujmy wymienić to u sąsiadów na coś jadalnego - zaproponował kotowaty.
- To pierwszy dobry pomysł jaki miałeś od dawna - przyznał jego przyjaciel.
- Co to jest?
- Kabaczek.
- Kabaczek?
- Jest zielony i... kabaczkowaty. To znaczy, że to jest kabaczek.
- Skoro tak twierdzisz.
Dwójka mężczyzn jeszcze raz przyjrzała się warzywu. Obaj byli dobrze zbudowani i mieli długie, jasne, rozpuszczone włosy. Pierwszy z nich, który najwyraźniej nie rozpoznał warzywa był szczupłym młodzieńcem z pogodną twarzą, którego najbardziej szczególną cechą było to, że posiadał kocie uszy i ogon. Jego rozmówca miał minę osoby, której właśnie wymordowano rodzinę i szybko można było odnieść wrażenie, że jest to permanentny element jego wyglądu. Był bardziej masywny i muskularny od swojego kolegi, a biała, płócienna koszula i znoszone, połatane spodnie, które nosił sprawiały, że przypominał nieco marynarza. Jego sięgające pasa szare włosy nadawały mu wygląd starszego i bardziej doświadczonego niż był w rzeczywistości. Co ciekawe, białe włosy jego kolegii, dłuższe od jego własnych raczej nie przywodziły takich skojarzeń, być może dlatego, że miał on wiecznie pogodną twarz.
- A właściwie co to jest ten kabaczek? - spytał mężczyzna z kocim uszami.
Jego przyjaciel zasępił się lekko.
- Nie jestem pewien - przyznał niechętnie - ale na pewno jest to jadalne!
- Akurat jadalność chyba nie jest tu taka ważna - zauważył pierwszy mężczyzna. - W sensie, i tak nie mamy nic innego, a nie jedliśmy od dwóch dni. Więc czujemy teraz... czujemy... co to było za słowo? Nie chodzi o głód, tylko o.... o...
- Desperację? - podsunął ponuro jego kolega.
- Tak! To to! - zakrzyknął radośnie kotowaty.
Zapadła cisza. Brithenig Loglan, czyli zaznajomiony z ideą kabaczka mężczyzna poczuł, że coraz bardziej nie lubi tego nieszczęsnego warzywa.
- A właściwie to jak się przyrządza kabaczki? - spytał zaciekawiony jego towarzysz.
Bardzo, ale to bardzo nie lubi.
- Ależ oczywiście, że gotuje! - oznajmił pewnym siebie głosem Brithenig.
- Jak długo? - spytał absolutnie szczerze i niewinnie kotowaty.
Odpowiedziała mu cisza.
Jego przyjaciel siedział pochylony nad kabaczkiem i bardzo starał się wymyślić jakiś sensowny przedział czasu, ale wybitnie mu to nie szło. Gdyby chodziło o zamrożenie warzywa nie miałby żadnych problemów, ale podgrzewanie rzeczy było poza jego specjalnością.
- Aż... aż się ugotuje... - przyznał niechętnie.
- Czyli też nie wiesz?
Birthenig skrzywił się. Wybitnie nie znosił przyznawać się do niewiedzy. Był przekonany, że w związku z tym, iż jego przyjaciel jest niepodważalnie niereformowalnym idiotą, on sam powinien stanowić przykład kaganka oświaty i ostoi rozsądku w tym duecie.
Dlatego był.
Na ile mu się to udawało wobec faktu, że jego poziom intelektualny był identyczny jak u jego przyjaciela.
- Po prostu nigdy nie gotowałem kabaczka! - wykrzyknął zdenerwowany. - Nie jestem kucharzem, by wiedzieć jak długo należy gotować każdą cholerną rzecz!
- Spokojnie, Brith. Mogłeś od razu powiedzieć - kotowaty próbował uspokoić kolegę, z marnymi efektami.
- Przyznaj się! Specjalnie robisz ze mnie idiotę, Ido!
- Nie muszę - odparł szczerze jego przyjaciel. - Przecież obaj wiemy, że jesteśmy idiotami. Nie rozumiem o co się wściekasz.
Brithenig wyraźnie się gotował. Ido chciał mu powiedzieć, że wolałby, żeby to kabaczek się gotował, ale kotowatemu brakowało elokwencji, by skutecznie wyjaśnić to koledze.
W tym momencie, na szczęście, z ich brzuchów dobiegło głośne burczenie, które zmusiło ich do powrotu do priorytetów.
Obaj panowie rozpoczęli przygotowania do gotowania, ale dość szybko trafili na pierwszy problem.
- Brith, nie mamy dość dużego garnka.
- Jak to nie mamy? - spytał napiętym głosem. - Nie zmieści się do tego niebieskiego garnka?
- No właśnie nie - stwierdził z żalem Ido stawiając niebieski garnek na stole i próbując bezskutecznie zmieścić do niego podłużne warzywo. - Ten kabaczek jest... jest zbyt przydługaśny. A garnek nie jest.
- Daj mi to! - zdenerwowany przyjaciel wyrwał mu garnek i zaczął próbować na siłę wcisnąć do niego obiad, ale bezskutecznie. - Szlag by to! - krzykną. - A co z tym żółtym garnkiem? On był większy! - spytał kolegi.
- Zniszczyłeś go ostatnim razem - przypomniał mu kotowaty. - Byłeś wkurzony, że twoja potrawka nie wyszła i zamroziłeś go na kamień. No i potem jak próbowaliśmy ten garnek odmrozić to dno pękło - stwierdził ze smutkiem, wyraźnie żałując przedwcześnie zakończonego żywotu naczynia. Nagle jego wzrok padł na kolegę. - PRZESTAŃ! Przestań! Znów to robisz!
Z rąk Britheniga, które wciąż ściskały garnek i kabaczka rozprzestrzeniała się rosnąca warstwa lodu. Mężczyzna w furii przypadkiem zaczął zamrażać obiad. Sekundę później został staranowany przez Ido, który korzystając z chwili dekoncentracji kolegi wyrwał mu naczynie z warzywem.
- Błagam, opanuj się Brith - zakrzyknął z lekkim przerażeniem patrząc na zmrożonego kabaczka. - Nasz obiad o mało nie zginął tragicznie!
Jego przyjaciel, który wyćwiczonym refleksem powstrzymał upadek na podłogę patrzył teraz jeszcze gorszym wzrokiem na felerne warzywo.
- Może zjedzmy go po prostu na surowo? - zaproponował grobowym głosem.
- Teraz jak go zamroziłeś to nawet ja połamię na nim zęby - zauważył kotowaty. - Musimy go jakoś ocieplić. Może by tak owinąć szalikiem - mrukną w zamyśleniu.
Brithenig spojrzał ponuro na kolegę, w myślach lamentując jego głupotę. Na szczęście jakieś okoliczne bóstwo zlitowało się nad parą biednych studentów i zesłało pesymistycznemu młodzianowi inspirację.
- Skoro nie mieści się do garnka to może włóżmy go do piekarnika! - zaproponował mężczyzna, którego twarz nagle rozjaśniła się w nagłym przypływie geniuszu.
Ido spojrzał najpierw lekko roztargniony, gdy jego umysł wykonywał myślowy skok pomiędzy szalikiem, a kuchenką, by po minucie rozpromienić się w podziwie dla kolegi.
- Masz rację! - zakrzyknął otwierając piekarnik i wkładając do niego kabaczka. - Mieści się!
Kuchnia zdawała się emanować radością i oświeceniem umysłów, gdy dwójka studentów radośnie świętowała fakt, że nieposłuszne warzywo w końcu odnalazło swoje miejsce. Drzwiczki zostały z hukiem zamknięte, temperatura ustawiona na 150 stopni, a obaj panowie usiedli przed piekarnikiem w radosnej atmosferze oczekiwania. Siedzieli tak jeszcze przez chwilę w pogodnym nastroju, jednak wraz z upływem kolejnych minut ich samopoczucie zaczęło się psuć. W swojej ignorancji i głupocie obaj zapomnieli o pierwszym nieoficjalnym prawie względności czasu - im bardziej czegoś wyczekujesz tym wolniej czas zdaje się płynąć. Zaś nadmiar czasu jest niebezpieczny, gdyż prowadzi do jednej z potencjalnie najważniejszych dla przetrwania, ale i najbardziej destruktywnej cechy wszystkich rozwiniętych umysłowo gatunków - wątpliwości.
- Brith, tak sobie myślę - zagaił nieśmiało Ido. - Czy myśmy nie powinni byli tego kabaczka obrać ze skóry?
Jego kolega w obliczu tego pytania zachował kamienną twarz, która w międzyczasie znów zdążyła wrócić do standardowego grymasu.
- To nieważne. Jak nie jest to zdejmiemy ją przed zjedzeniem - odparł dyplomatycznie.
Ido, który siedział przycupnięty ze wzrokiem utkwionym w ukrytym ze szybką warzywie, wciąż miał jednak wątpliwości.
- Bo wiesz, na mojej planecie jest ten smaczny owoc... Nigdy nie pamiętam jak się nazywa. W każdym razie on jest bardzo dobry po upieczeniu, ale jego skórka pod wpływem ognia wydziela truciznę, więc należy go zawsze obierać. Ja kiedyś zapomniałem i później przez tydzień mnie brzuch bolał... W każdym razie mam nadzieję, że ten kabaczek nie jest podobny.
Brith bardzo starał się nie dać po sobie poznać, że niepokoje Ido na niego wpłynęły.
- Nic... - zaczął lekko rozchwianym tonem, ale natychmiast zdał sobie sprawę z niepewności swojego głosu i dokończył twardo zdanie. - Nic mi nie wiadomo o jakichkolwiek truciznach w kabaczku!
- O, to dobrze - stwierdził nieco pocieszony Ido. - Byłoby smutno, gdyby to był nasz ostatni posiłek. Zginąć od zatrucia kabaczkiem w trakcie praktyk! Śmialiby się z nas w Uniwersytecie.
- ...
- Pewnie nawet Szef, by uznał to za głupie.
- ...
- Brith.
- Hmm? - mruknął w końcu mężczyzna, którego myśli zostały już całkiem zdominowane ponurą myślą o niechlubnej śmierci z rąk warzywa.
- Myślisz, że Szef przyszedłby na nasz pogrzeb?
Brith spojrzał na niego grobowym wzrokiem.
- Zależy pewnie od tego czy by się o tym dowiedział - odparł dyplomatycznie.
- Więc myślisz, że by nie przyszedł - doszedł do konkluzji kotowaty.
- Tego nie powiedziałem!
- Gdybyś w niego wierzył odparłbyś, że na pewno by przyszedł! - Ido postanowił wyjaśnić logikę swoich wniosków.
Jego przyjaciel, który siedział oparty o nogę od stołu spojrzał wymowni w sufit.
- No, bo obaj wiemy, że Szef... jest Szefem. On nie myśli tak jak my... - zaczął próbować wyjaśnić swoją niewiarę.
- Brith.
- Tak? - spytał mocno już poirytowany faktem, że kolega przerwał jego argumentację.
- Myślisz, że Szef lubi kabaczki? - spytał zamyślony Ido.
Z poważniejszego mężczyzny uszło jakby powietrze.
- Nie mam zielonego pojęcia....
Znów zapadła cisza pełna niecierpliwego oczekiwania.
Cierpliwość będąc towarem deficytowym skończyła się niecałe pięć minut później.
Piekarnik został otwarty w nabożnym milczeniu. Pomimo pewnych trudności, które po krótkiej dyskusji zakończyły się lekkim zmrożeniem blachy, kabaczek został przetransportowany na stół. Brith ze zdeterminowaną miną zaczął kroić warzywo; Ido po raz pierwszy również wyglądał na skoncentrowanego przez co można było odnieść wrażenie, że obaj uczestniczą w jakiejś niezmiernie ważnej ceremonii.
- Gotowe - oznajmił grobowo dzierżący nóż mężczyzna.
Przez nimi na desce leżało kilka nierównych kawałków kabaczka. Jakby na dany sygnał obaj rzucili się na jedzenie. Pięć minut później po kabaczku prawie nie było śladu.
- Ta skórka chyba jednak nie była jadalna - stwierdził Brith, który usadowił się na krześle.
- Naprawdę? Ja odniosłem wrażenie, że była - odparł Ido, leżący zwinięty na kanapie. - W każdym razie, co robimy z następnym posiłkiem?
- Mówili, że coś nam nieługo dostarczą - wyjaśnił kolega.
- Mam nadzieję, że pizzę.
Następnego dnia rano odkryli przed drzwiami koszyk, który natychmiast zgarnęli do mieszkania. Zdjęli okrywającą go tkaninę by odkryć...
- Co to jest?
- Kalarepa.
- Kalarepa?
- Jest zielonkawa i... kalarepowata. To znaczy, że to kalarepa.
- Brith...
- Tak?
- Może spróbujmy wymienić to u sąsiadów na coś jadalnego - zaproponował kotowaty.
- To pierwszy dobry pomysł jaki miałeś od dawna - przyznał jego przyjaciel.
Subskrybuj:
Posty (Atom)