poniedziałek, 2 maja 2011

Kroniki dziwności - Studencki wikt

Miałam ochotę napisać coś krótkiego i głupiego dla rozluźnienia od wiosennego stresu, a jako że pod ręką nie było żadnej fazy postanowiłam wykorzystać dwóch największych idiotów, jakich stworzyła moja wyobraźnia. Właściwie obaj zostali wymyśleni na potrzeby Eurythmy, ale jako, że ich pojawienie się w głównej linii fabularnej jest baaaaaardzo odległe, a i tak nie mają tam wielkiej roli to nic nie szkodzi wykorzystać ich trochę.


- Co to jest?
- Kabaczek.
- Kabaczek?
- Jest zielony i... kabaczkowaty. To znaczy, że to jest kabaczek.
- Skoro tak twierdzisz.
Dwójka mężczyzn jeszcze raz przyjrzała się warzywu. Obaj byli dobrze zbudowani i mieli długie, jasne, rozpuszczone włosy. Pierwszy z nich, który najwyraźniej nie rozpoznał warzywa był szczupłym młodzieńcem z pogodną twarzą, którego najbardziej szczególną cechą było to, że posiadał kocie uszy i ogon. Jego rozmówca miał minę osoby, której właśnie wymordowano rodzinę i szybko można było odnieść wrażenie, że jest to permanentny element jego wyglądu. Był bardziej masywny i muskularny od swojego kolegi, a biała, płócienna koszula i znoszone, połatane spodnie, które nosił sprawiały, że przypominał nieco marynarza. Jego sięgające pasa szare włosy nadawały mu wygląd starszego i bardziej doświadczonego niż był w rzeczywistości. Co ciekawe, białe włosy jego kolegii, dłuższe od jego własnych raczej nie przywodziły takich skojarzeń, być może dlatego, że miał on wiecznie pogodną twarz.
- A właściwie co to jest ten kabaczek? - spytał mężczyzna z kocim uszami.
Jego przyjaciel zasępił się lekko.
- Nie jestem pewien - przyznał niechętnie - ale na pewno jest to jadalne!
- Akurat jadalność chyba nie jest tu taka ważna - zauważył pierwszy mężczyzna. - W sensie, i tak nie mamy nic innego, a nie jedliśmy od dwóch dni. Więc czujemy teraz... czujemy... co to było za słowo? Nie chodzi o głód, tylko o.... o...
- Desperację? - podsunął ponuro jego kolega.
- Tak! To to! - zakrzyknął radośnie kotowaty.
Zapadła cisza. Brithenig Loglan, czyli zaznajomiony z ideą kabaczka mężczyzna poczuł, że coraz bardziej nie lubi tego nieszczęsnego warzywa.
- A właściwie to jak się przyrządza kabaczki? - spytał zaciekawiony jego towarzysz.
Bardzo, ale to bardzo nie lubi.
- Ależ oczywiście, że gotuje! - oznajmił pewnym siebie głosem Brithenig.
- Jak długo? - spytał absolutnie szczerze i niewinnie kotowaty.
Odpowiedziała mu cisza.
Jego przyjaciel siedział pochylony nad kabaczkiem i bardzo starał się wymyślić jakiś sensowny przedział czasu, ale wybitnie mu to nie szło. Gdyby chodziło o zamrożenie warzywa nie miałby żadnych problemów, ale podgrzewanie rzeczy było poza jego specjalnością.
- Aż... aż się ugotuje... - przyznał niechętnie.
- Czyli też nie wiesz?
Birthenig skrzywił się. Wybitnie nie znosił przyznawać się do niewiedzy. Był przekonany, że w związku z tym, iż jego przyjaciel jest niepodważalnie niereformowalnym idiotą, on sam powinien stanowić przykład kaganka oświaty i ostoi rozsądku w tym duecie.
Dlatego był.
Na ile mu się to udawało wobec faktu, że jego poziom intelektualny był identyczny jak u jego przyjaciela.
- Po prostu nigdy nie gotowałem kabaczka! - wykrzyknął zdenerwowany. - Nie jestem kucharzem, by wiedzieć jak długo należy gotować każdą cholerną rzecz!
- Spokojnie, Brith. Mogłeś od razu powiedzieć - kotowaty próbował uspokoić kolegę, z marnymi efektami.
- Przyznaj się! Specjalnie robisz ze mnie idiotę, Ido!
- Nie muszę - odparł szczerze jego przyjaciel. - Przecież obaj wiemy, że jesteśmy idiotami. Nie rozumiem o co się wściekasz.
Brithenig wyraźnie się gotował. Ido chciał mu powiedzieć, że wolałby, żeby to kabaczek się gotował, ale kotowatemu brakowało elokwencji, by skutecznie wyjaśnić to koledze.
W tym momencie, na szczęście, z ich brzuchów dobiegło głośne burczenie, które zmusiło ich do powrotu do priorytetów.
Obaj panowie rozpoczęli przygotowania do gotowania, ale dość szybko trafili na pierwszy problem.
- Brith, nie mamy dość dużego garnka.
- Jak to nie mamy? - spytał napiętym głosem. - Nie zmieści się do tego niebieskiego garnka?
- No właśnie nie - stwierdził z żalem Ido stawiając niebieski garnek na stole i próbując bezskutecznie zmieścić do niego podłużne warzywo. - Ten kabaczek jest... jest zbyt przydługaśny. A garnek nie jest.
- Daj mi to! - zdenerwowany przyjaciel wyrwał mu garnek i zaczął próbować na siłę wcisnąć do niego obiad, ale bezskutecznie. - Szlag by to! - krzykną. - A co z tym żółtym garnkiem? On był większy! - spytał kolegi.
- Zniszczyłeś go ostatnim razem - przypomniał mu kotowaty. - Byłeś wkurzony, że twoja potrawka nie wyszła i zamroziłeś go na kamień. No i potem jak próbowaliśmy ten garnek odmrozić to dno pękło - stwierdził ze smutkiem, wyraźnie żałując przedwcześnie zakończonego żywotu naczynia. Nagle jego wzrok padł na kolegę. - PRZESTAŃ! Przestań! Znów to robisz!
Z rąk Britheniga, które wciąż ściskały garnek i kabaczka rozprzestrzeniała się rosnąca warstwa lodu. Mężczyzna w furii przypadkiem zaczął zamrażać obiad. Sekundę później został staranowany przez Ido, który korzystając z chwili dekoncentracji kolegi wyrwał mu naczynie z warzywem.
- Błagam, opanuj się Brith - zakrzyknął z lekkim przerażeniem patrząc na zmrożonego kabaczka. - Nasz obiad o mało nie zginął tragicznie!
Jego przyjaciel, który wyćwiczonym refleksem powstrzymał upadek na podłogę patrzył teraz jeszcze gorszym wzrokiem na felerne warzywo.
- Może zjedzmy go po prostu na surowo? - zaproponował grobowym głosem.
- Teraz jak go zamroziłeś to nawet ja połamię na nim zęby - zauważył kotowaty. - Musimy go jakoś ocieplić. Może by tak owinąć szalikiem - mrukną w zamyśleniu.
Brithenig spojrzał ponuro na kolegę, w myślach lamentując jego głupotę. Na szczęście jakieś okoliczne bóstwo zlitowało się nad parą biednych studentów i zesłało pesymistycznemu młodzianowi inspirację.
- Skoro nie mieści się do garnka to może włóżmy go do piekarnika! - zaproponował mężczyzna, którego twarz nagle rozjaśniła się w nagłym przypływie geniuszu.
Ido spojrzał najpierw lekko roztargniony, gdy jego umysł wykonywał myślowy skok pomiędzy szalikiem, a kuchenką, by po minucie rozpromienić się w podziwie dla kolegi.
- Masz rację! - zakrzyknął otwierając piekarnik i wkładając do niego kabaczka. - Mieści się!
Kuchnia zdawała się emanować radością i oświeceniem umysłów, gdy dwójka studentów radośnie świętowała fakt, że nieposłuszne warzywo w końcu odnalazło swoje miejsce. Drzwiczki zostały z hukiem zamknięte, temperatura ustawiona na 150 stopni, a obaj panowie usiedli przed piekarnikiem w radosnej atmosferze oczekiwania. Siedzieli tak jeszcze przez chwilę w pogodnym nastroju, jednak wraz z upływem kolejnych minut ich samopoczucie zaczęło się psuć. W swojej ignorancji i głupocie obaj zapomnieli o pierwszym nieoficjalnym prawie względności czasu - im bardziej czegoś wyczekujesz tym wolniej czas zdaje się płynąć. Zaś nadmiar czasu jest niebezpieczny, gdyż prowadzi do jednej z potencjalnie najważniejszych dla przetrwania, ale i najbardziej destruktywnej cechy wszystkich rozwiniętych umysłowo gatunków - wątpliwości.
- Brith, tak sobie myślę - zagaił nieśmiało Ido. - Czy myśmy nie powinni byli tego kabaczka obrać ze skóry?
Jego kolega w obliczu tego pytania zachował kamienną twarz, która w międzyczasie znów zdążyła wrócić do standardowego grymasu.
- To nieważne. Jak nie jest to zdejmiemy ją przed zjedzeniem - odparł dyplomatycznie.
Ido, który siedział przycupnięty ze wzrokiem utkwionym w ukrytym ze szybką warzywie, wciąż miał jednak wątpliwości.
- Bo wiesz, na mojej planecie jest ten smaczny owoc... Nigdy nie pamiętam jak się nazywa. W każdym razie on jest bardzo dobry po upieczeniu, ale jego skórka pod wpływem ognia wydziela truciznę, więc należy go zawsze obierać. Ja kiedyś zapomniałem i później przez tydzień mnie brzuch bolał... W każdym razie mam nadzieję, że ten kabaczek nie jest podobny.
Brith bardzo starał się nie dać po sobie poznać, że niepokoje Ido na niego wpłynęły.
- Nic... - zaczął lekko rozchwianym tonem, ale natychmiast zdał sobie sprawę z niepewności swojego głosu i dokończył twardo zdanie. - Nic mi nie wiadomo o jakichkolwiek truciznach w kabaczku!
- O, to dobrze - stwierdził nieco pocieszony Ido. - Byłoby smutno, gdyby to był nasz ostatni posiłek. Zginąć od zatrucia kabaczkiem w trakcie praktyk! Śmialiby się z nas w Uniwersytecie.
- ...
- Pewnie nawet Szef, by uznał to za głupie.
- ...
- Brith.
- Hmm? - mruknął w końcu mężczyzna, którego myśli zostały już całkiem zdominowane ponurą myślą o niechlubnej śmierci z rąk warzywa.
- Myślisz, że Szef przyszedłby na nasz pogrzeb?
Brith spojrzał na niego grobowym wzrokiem.
- Zależy pewnie od tego czy by się o tym dowiedział - odparł dyplomatycznie.
- Więc myślisz, że by nie przyszedł - doszedł do konkluzji kotowaty.
- Tego nie powiedziałem!
- Gdybyś w niego wierzył odparłbyś, że na pewno by przyszedł! - Ido postanowił wyjaśnić logikę swoich wniosków.
Jego przyjaciel, który siedział oparty o nogę od stołu spojrzał wymowni w sufit.
- No, bo obaj wiemy, że Szef... jest Szefem. On nie myśli tak jak my... - zaczął próbować wyjaśnić swoją niewiarę.
- Brith.
- Tak? - spytał mocno już poirytowany faktem, że kolega przerwał jego argumentację.
- Myślisz, że Szef lubi kabaczki? - spytał zamyślony Ido.
Z poważniejszego mężczyzny uszło jakby powietrze.
- Nie mam zielonego pojęcia....
Znów zapadła cisza pełna niecierpliwego oczekiwania.
Cierpliwość będąc towarem deficytowym skończyła się niecałe pięć minut później.

Piekarnik został otwarty w nabożnym milczeniu. Pomimo pewnych trudności, które po krótkiej dyskusji zakończyły się lekkim zmrożeniem blachy, kabaczek został przetransportowany na stół. Brith ze zdeterminowaną miną zaczął kroić warzywo; Ido po raz pierwszy również wyglądał na skoncentrowanego przez co można było odnieść wrażenie, że obaj uczestniczą w jakiejś niezmiernie ważnej ceremonii.
- Gotowe - oznajmił grobowo dzierżący nóż mężczyzna.
Przez nimi na desce leżało kilka nierównych kawałków kabaczka. Jakby na dany sygnał obaj rzucili się na jedzenie. Pięć minut później po kabaczku prawie nie było śladu.
- Ta skórka chyba jednak nie była jadalna - stwierdził Brith, który usadowił się na krześle.
- Naprawdę? Ja odniosłem wrażenie, że była - odparł Ido, leżący zwinięty na kanapie. - W każdym razie, co robimy z następnym posiłkiem?
- Mówili, że coś nam nieługo dostarczą - wyjaśnił kolega.
- Mam nadzieję, że pizzę.

Następnego dnia rano odkryli przed drzwiami koszyk, który natychmiast zgarnęli do mieszkania. Zdjęli okrywającą go tkaninę by odkryć...
- Co to jest?
- Kalarepa.
- Kalarepa?
- Jest zielonkawa i... kalarepowata. To znaczy, że to kalarepa.
- Brith...
- Tak?
- Może spróbujmy wymienić to u sąsiadów na coś jadalnego - zaproponował kotowaty.
- To pierwszy dobry pomysł jaki miałeś od dawna - przyznał jego przyjaciel.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz